Jan Piński na swoim blogu na NowymEkranie porównał Donalda Tuska do zamroczonego boksera,
słaniającego się na nogach. Ciężko mi się z tą tezą zgodzić.
Zachowując terminologię „ringową” uważam, że Tuskowi bliżej
do pewnego siebie fightera, który trzymając opuszczone ręce
spokojnie przygląda się ruchom rywala i wie, że nic groźnego go z
jego strony nie spotka. Oponent niby próbuje coś zrobić, szarpie
się, walczy, ale tak nieskutecznie, że co najwyżej może
doprowadzić tylko do chwilowego klinczu. Każdy cios opozycji jest
albo nietrafiony, albo skutecznie zablokowany.
Owszem, ostatnio niektórzy mogli
odnieść wrażenie, że w tej dobrze naoliwionej maszynie Tuska coś
zaczyna zgrzytać. Nawet w pro-rządowych mediach pojawiały się
nieprzychylne mu komentarze. Ale w piątek Tusk udowodnił, że
jeszcze daleka droga do tego, by takie opinie w jakimś stopniu
negatywnie wpłynęły na jego ekipę. Wotum zaufania to pokaz siły
Tuska – całe przedstawienie od początku zapowiadało się jako
farsa i pewnie PDT doskonale o tym wiedział. Ale o to chodziło: o
pokazanie, że wciąż jestem mocny i nawet dziesięciu naśladowców
posła Dyki niewiele może mi zrobić (ciekawe, czy sejmowe toalety
były w piątek jakoś specjalnie chronione...). To również świetne
zagranie „PR” - Tusk już teraz odebrał opozycji mocnego asa,
która teraz nie może pisnąć o zmianie rządu, bo tym bardziej
odebrane to będzie jako czyn niemożliwy do zrealizowania. A przy
okazji premier po raz kolejny wyszedł jako „swój chłop” -
wiem, że nie wszystko gra, że są błędy, że zdajemy sobie z tego
sprawę, ale tylko z nami będzie lepiej. A fakt, że wyszedł z propozycją "poddania" się, gdyby większość powiedziała "koniec!", na pewno niektórym lemingom zaimponuje.
Gdyby Tusk czuł się zagrożony –
jak pisze Piński, cytując „Newsweeka” - to by w życiu nie
wpadł na pomysł z głosowaniem o wotum zaufania. A na pewno nie
teraz, kiedy PiS niebezpiecznie dla PO się zbliżył, a według niektórych nawet przegonił. Tusk musiałby być więc ryzykantem,
hazardzistą i po prostu głupkiem – a choć wiele mu można
zarzucić, to na pewno głupi nie jest i wydaje się, że wszystkie
jego poczynania są celową, dobrze przemyślaną zagrywką. I piątek był
właśnie na to dowodem.
Tusk doskonale wiedział, że nic mu ze
strony PSL nie grozi. Waldemar Pawlak może udawać niezależnego,
może spotykać się z opozycją, prawdopodobnie mógłby nawet
wyjechać na wspólne wakacje z Jarosławem Kaczyńskim, ale na żadną
woltę w stosunku do PO pozwolić sobie nie może. Ludowcom nowy rząd
nie jest na rękę – wystarczy rzucić okiem na sondaże. Gdyby
odbyły się wybory, PSL na pewno utraciłoby władzę, a nie wiadomo
czy w ogóle dostałoby się do sejmu. Niby PSL od dawna balansuje na
krawędzi, ale im wspólne rządzenie odbija się czkawką. Ale to
nie powód, by z tej władzy rezygnować, tym bardziej kiedy na ich
miejsce czai się i Palikot, i Miller.
Nie może więc dziwić skręt PO w
lewą stronę – raz, że to straszak na PSL, a dwa to pozyskanie
sobie kolejnych dwóch możliwych koalicjantów. Tusk ma opozycję z
lewej strony (światopoglądowej, rzecz jasna, bo prawicy w polskim
sejmie nie ma, jak doskonale każdy rozsądny człowiek wie) w garści
i może wybierać wedle humoru: Palikot, Miller, Pawlak. Gdyby PSL
podskoczyło więc Tuskowi i powiedziało „przeciw!” musiałoby
zamienić życie przy Wiejskiej na życie... wiejskie.
Ciężko wyobrazić sobie, by na tę
chwilę wielkim zagrożeniem były podziały wewnątrzpartyjne.
Niewykluczone, że takie utworzyły się już dawno, ale ludzie,
którzy są za nie odpowiedzialni, jeszcze siedzą cicho i się nie
wychylają – i nieprędko się to zmieni. Poza tym można się
zastanawiać, czy w ogóle Tusk się kogokolwiek boi? Może te
kłótnie, strach przed podsłuchami i tym podobne mrożące krew w
żyłach historie to zwykła ściema, jaką były również ozusowane
umowy „śmieciowe”? Może to także walka o wizerunek Tuska –
biednego polityka, który chce dobrze, co niby udowadnia piątkowe
wystąpienie (bo – bądźmy szczerzy – tylko publicyści i tym
podobni eksperci analizują je dokładnie i wytykają błędy, reszta
skupi się na tym, czy Tusk mówił „ładnie” czy też
„nieładnie”), ale przeszkadzają mu źli ludzie, chcący dobrać
się do władzy. Lepiej więc wesprzeć tego potencjalnie słabszego,
prawda?
Tusk jest więc może tylko odrobinę
słabszy niż przed rokiem. PiS niby go kąsa, ale tak naprawdę do
wyborów jeszcze trzy lata – w tym czasie może się jeszcze wiele
zmienić i zmieni się na pewno. Na razie PO ma czas i spokój. Lud
niby się gniewa, niby jest wściekły, ale jeszcze daleka droga do
tego, by wyszedł na ulicę i pogonił rządzących. Tuskowi można
tylko zazdrościć. A nam współczuć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz